>>

Danis.pl

Blog

Strona Główna

Film: "Słodko Gorzki"; Paulina (Anita Werner) i Mat (Rafał Mohr)

Napisz do mnie

 

25 lipca 2006

 

www.wojciechwrzolek.pl POMOCY!!! Zaginął tata mojego przyjaciela!!! Ta informacja będzie ZAWSZE na samej górze aż do skutku. Bardzo proszę wszystkich o pomoc w odnalezieniu taty mojego przyjaciela.

Wyszedł z domu w Warszawie w okolicach ulic Bacha/Puławska/Wałbrzyska 13 lipca 2006 rano w nieznanym kierunku i dotychczas nie wrócił. Może mieć zanik pamięci i problemy zdrowotne.
Osoby, które rozpoznają Wojciecha Wrzołka, są proszone o wiadomość pod numer 0 506 553 399 lub powiadomienie najbliższej jednostki policji. Na odnalezienie czeka rodzina. NAGRODA ZA WSKAZANIE MIEJSCA POBYTU
Rysopis: wzrost 170cm, krępa budowa ciała, włosy szpakowate.

Więcej informacji możecie znaleźć na stronie www.wojciechwrzolek.pl Roześlijcie informacje w swoich firmach, listach dyskusyjnych itp. Bardzo Was o to proszę. Możecie pomóc uratować człowieka. Tomek.

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

2 marca 2007

 

Kalifornia i powrót bloga po dwóch miesiącach. Ostani długi weekend spędziłem w Kaliforni. Najpierw Los Angeles (i okolica np. Laguna Beach, Balboa Island) potem okolice San Francisco. W LA prawie 30 stopni ciepła i plaża, w San Fran leje, wiatr i zimno. Bawiłem się swietnie tu i tu. Dzieki Kamil za fajną wycieczkę - pozdrowienia dla rodzinki. Uściski dla nieobecnej Gosi. Krzysiek i Aga uratowali mnie skracając swoją rocznice, żeby odebrać mnie z lotniska kiedy się okazało, że zapomniałem zabrać prawo jazdy i nikt mi nie wypożyczy samochodu. Chociaż i tak pogoda była paskudna więc chyba lepiej było mieć chociaż mnie na rozrywkę ;-) niż nudzić się drugiego dnia rocznicy :-P

Pyszne kolacje, filmy w kinie i salony gier zdominowały mój pobyt w północnej (zimnej) Kaliforni. Na koniec szybkie podsumowanie życia z Boro i powrót do domu. Boro oczywiście zapewnił rozrywkę w postaci zapchanego kib... (udało się odetkać po szybkiej wizycie w Safewayu) i posprzątania mieszkania po imprezie dzień wcześniej (nie ma to jak zapracować na swój nocleg). Ostatni dzień powałęsałem się na nabrzeżu - pooglądałem słonie morskie i byłem w Oceanarium (słabe)

Wycieczka miała też mały wydźwięk biznesowy, ale na razie o tym sza...

 

Po dwóch miesiącach zebrałem się żeby uaktualnic bloga. O polityce nie chce mi się pisać. Afera goni aferę (większość afer jest wymyślona) a gospodarka nie dotykana przez polityków zajętych własna rozgrywką ma się chyba dobrze. W sporcie Polacy ciągle przegrywają finały, ale wicemistrzostwa świata też się miło ogląda. Plany na życie się krystalizują. Mam kilka scenariuszy wydarzeń. Zobaczymy. Obecnie jestem straaaasznie zabiegany (a kiedy nie byłem) - właśnie dlatego nie pisałem bloga, bo tyle się działo i ciągle dzieje.

 

Odkryłem też, że pisanie bloga raz na 2 miesiące nie ma sensu - umykają smaczki, które można byłoby wpleść w moje opowieści a nie chcę was/siebie karmić suchymi faktami.

 

Gratulacje dla Tomka G - dostał się na HBS "śpiewająco". Czekam na rezultat Marcina - mam nadzieję, że będziecie kumplami z roku.

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

22 lutego 2007

 

Start ostatniego semetru i Nowy Jork. To już jest koniec. Może jeszcze nie do końca, ale zaczął się ostatni semestr. Może już mnie nie wyrzucą ;-) ??? Imprezy się rozkręcają - m.in. Żubrówka Party. Ciągle w weekendy mnie nie ma. Albo jeżdżę na nartach, albo jak ostatnio wreszcie skusił mnie fajną imprezą w Nowym Jorku Maciek.

Poznałem fajną ekipę z Big Apple - bawiliśmy się jakoś tak, że już było widno (a przypominam, że zimą widno nie robi się za szybko). Mam nadzieję, że te znajomości się rozwiną - część nowopoznanych przenosi się do Europy część zostaje. W każdym razie są tam bratnie dusze - opowieść Janka z "La Maison du Chocolate" (czy jakoś tak) nadaje się na film - komedia romantyczna z elementami horroru (niestety nie nadaje się tutaj).

 

Po drodze odwiedził mnie Krzysiek ze Stanfordu w poszukiwaniu praktyk studenckich - trzymam kciuki, dasz radę, wszyscy na koniec dają radę - za to nikomu nie udało się ta sztuka przed kwietniem ;-) Mam plan wybrać się z rewizytą do Krzyśka (i Agi) więc w ramach poświęcenia oddałem mu swoje łożko sam przenosząc się gdzieć indziej.

 

Wczoraj - 21 lutego - zrobiliśmy sobie Shisha Party (Amerykanie mówią na Shishe Hookah - bez sensu). Była to jedna z nagród wylicytowanych w zeszłym roku na charity auction. Było miło - shisha po party zmieniła właściciela i trafiła w dobre ręce czyli do mnie. Niestety u mnie nie można jej uzywać - czujniki dymu natychmiast poistawiły by mnie przed plutonem egzekucyjnym harvardowej Fire Brigade.

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

2 lutego 2007

 

Powrót do Bostonu - narty, łyżwy i Polacy z college'u. Po trzech latach wróciłem na stok. Było fantastycznie. Najpierw małe górki jak Mount Sunapee, potem już większe jak Loon Mountain. W planach ciągle Mount Kilington. Jeździłem w tym roku na nowych Atomicach - Izor oraz B-Race. Nie wiedziełam które wybrać. W sumie niby B-Race są bardziej "profesjonalne" ale przez to trudniejsze w prowadzeniu. Amerykanie nie wiedzą co to jest czarna trasa - trzeba by ich wysłać w Alpy na edukację.

Jedna z koleżanek Deia uczyła się jeździć. Nie ma to jak posłuchać się życzliwych przyjaciółek i od razu wjechac na góre (pierwszy raz narty na nogach). Oczywiście ja jako "instruktor" zostałem honorowym nauczycielem i parę godzin śmigania mi uciekło. Za to jestem dumny z Deii. Po jednym dniu na nartach jeździ lepiej niż jej koleżanki :-P (nie wiem, kto je uczył :-D)

 

Harvard zrobił nam prezent i zorganizował lodowisko z łyżwami dostępne od rana do 22:00. Kojarzy mi się to trochę z Rockefeller Center w Nowym Jorku i jak zwykle stoją mi przed oczami romantyczne komedie z Meg Ryan. Chyba dobre miejsce na podryw ;-) - może taki pomysł Harvardu na Walentynki??

 

Ostatnio imprezuję więcej z polskimi kolegami z Harvardu (z college'u) - może dlatego, że z tymi na HBS już się wyimprezowałem, a może dlatego, że po pamiętnej imprezie u Toma (w grudniu) się trochę bardziej zintegrowaliśmy.

Ciagle ktoś gubi portfel, komórke, aparat jak idzie ze mną na imprezę! Przyrzekam, że to nie ja! :-)

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

15 stycznia 2007

 

Przerwa świąteczna w Polsce - część druga. Wpadłem do Polski jak po ogień. Ooops I did it again! No tak właśnie znowu miałem 4 dni. Rodzina na pierwszym miejscu, a potem szybka imprezka dla przyjaciół. Było świetnie. Na koniec towarzystwo postanowiło zabawić się jeszcze dłużej rozsławiając moją imprezę na świecie - dzięki (bardzo przyjemnie jest usłyszeć od dalekich znajomych - "słyszałem, że dobra impreza u Ciebie była" - może i była. Następnego dnia mieliśmy ambitne plany włącznie z kilkugodzinną wycieczką do Krakowa i paintballem. Niestety tradycyjnie wszystko "popsuł" Karol. Dzięki Karol jak zwykle będę Cię dobrze w spominał. Dzieki Marcin za mieszkanie a wszystkim za przybycie - nawet Kraków nie jęczał tylko przyjechał i jeszcze w potrzebie się mną zaopiekował.

 

Jedni planują powrót (mówię o sobie) inni wyjeżdzają np. do Holandii. Bez sensu to ja po to wracam, żebyście Wy teraz wyjechali? Macie zostać i budować świetlaną przyszłość Polski (wiem, wiem, opowiadam pierdulety bez sensu)

 

Przy okazji pozamykałem trochę spraw osobistych, które ciągnęły się za mną miesiącami. Nie ma to jak Polska wszystko szybko, łatwo i przyjemnie.

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

11 stycznia 2007

 

Indie czyli jak w superbiednym kraju wydać dużo pieniędzy. Gdybym powiedział, że to był wyjazd życia to bym skłamał. Brazylia i Azja Południowo-Wschodnia były bardziej ekscytujące, ale walory poznawcze Indii są nie do przebicia. Ogólnie mogę powiedzieć, że takiej biedy jak tam nie widziałem nigdzie. Również tak kontrastującego z tą biedą luksusu nigdzie nie spotkałem. Hotele po $700 za noc (pokój dwuosobowy - żaden super apartament), drinki po $25, wejściówki do dyskotek po $100 (w tym drinki) lub po $70 (bez alkoholu) itd.

Ten kontrast uderza wszędzie, ale mimo to Indie są piękne - bardzo zróżnicowane (jak Brazylia) i bardzo folklorystyczne. Przemierzylismy Indie wzdłuż (wszerz nie) odwiedzając piekne kurorty i pustynię, zatłoczony Mumbaj (Bombaj to już nieaktualna nazwa) i relaksującą Agrę. Piękny Taj Mahal i popadające w ruinę pałace w Jaipur, ale wszystko po kolei...

 

Mumbaj - czyli prawie jak Delhi

Kochane Air France postanowiło nie lądować w Delhi i zabrało mnie do Mumbaju! Oficjalnie przyczyną była mgła, ale jeśli Lufthansa i British Airways w tym samym czasie wylądowały w Delhi mimo mgły to myślę, że w grę wchodzi francuskie lenistwo (dzień wolny dla załogi w hotelu liczony jako nadgodziny). Po tym jak przetrzymano nas 4 godziny w samolocie i następne 2 na lotnisku bez żadnej informacji, weszcie zabrano nas do przytulnego Grand Hyatt. Ominęło mnie spotkanie z indyjskim ministrem transportu, które było na każdym kanale telewizyjnym w Indiach (zazdrość oglądania kolegów w telewizji). Było nas troje "uwięzionych", ale postanowiliśmy się nie przejmować i przetestować hotelowe SPA - masaż pomógł nam się zrelaksować. A było po czym: zamknięte z powodu mgły lotnisko (następnego dnia), 3/4 Mumbaju pozbawione wody (my na szczeście nie), wichury niedaleko nas, przerwany największy podwodny kabel telekomunikacyjny Azji odcinający setki milionów ludzi do telefonu i Internetu - brzmiało trochę apokaliptycznie.

 

Delhi - naprawdę

Rowerowe ryksze, największy meczet w Indiach, spotkanie z prezydentem to najważniejsze punkty pobytu. Z żalem stwierdzam, że z ponadmiliardowej populacji to prezydent mógłby być trochę bardziej rozgarnięty - sprawiał wrażenie dobrego wujka, który co prawda do wszystkich się uśmiecha (bez powodu), ale pomóc w niczym nie może - o tym, że troche nie rozumie o co się go pyta i nie odpowiada na żadne z pytań mógłbym przemilczeć, ale przecież nie robię tego złośliwie tylko sygnalizuję problem.

Imprezy co wieczór kończą się w granicach 4-5 rano, szczególnie jak dopada nas afterparty.

 

Jaipur - różowe miasto, które wcale nie jest rózowe

Teraz już wiem, że nie ma świętych krów. Po prostu wszystkie krowy w Indiach są święte. Podejście do nich jest jak do psów - chodzą po ulicach, bezpańskie i niewzruszone, oczywiście mają lepiej od psów, bo nikt ich nie przepędza. Na ulicach zapach krowiej sraki miesza się z zapachem curry i innych przypraw. Bieda aż piszczy - nadzy ludzie żebrzą na ulicach, wszedzie kurz i pył.
Gdzieś pośród tego wszystkiego - piekne budowle z czasów kolonialnych w kolorze łososiowym nazwanym przez jakiegoś niedouczonego dziennikarza różowym (i tak już zostało). Pojeździłem na słoniu!!! Zagadka: Jakich narzędzi używa się w Indiach do sprzątania sraki po słoniach? Odpowiedź: Jak masz szczęście to szufelki bez rączki i zmiotki, a jak nie masz... to rąk. Właściwie efekt w obydwu przypadkach jest podobny.

 

Jaisalmer - sylwester na pustyni

To z pewnością był najbardziej niezapomniany sylwester w życiu (ex-aequo z Paryżem w 2000r.). Byliśmy poza cywilizacją. Dokoła tylko piasek, wydmy i kilka wielbładów. Nagle wieczorem 31 grudnia na wydmach pokazały się tysiące ludzi (nie wiem, wygrzebali się z piasku??) w ten oto sposób "lokalsi" świętowali Nowy Rok.

Dla nas zbudowano scenę (parkiet, głośniki, kolorofony, lasery), ściągnięto DJa z Delhi, zrobiono megapokaz sztucznych ogni, postawiono 50 namiotów i zorganizowano "bieżącą wodę" na środku pustyni!!! Oczywiście nic za darmo. Koszt dnia pobytu na pustyni był taki jak w pieciogwaizdkowym hotelu, ale nie ma to jak doświadczenie. Jazda na wielbłądzie, puszczanie latawców, gra w krykieta i ogólne wyluzowanie były błogosławieństwem. Poznaliśmy też kto jest słaby psychicznie - po 24 godzinach opuściło nas kilkoro "nieelastycznych posh dziewczyn", które wyniosły się do oddalonego o 150 km hotelu!

 

Jodhpur - 1000 km indyjską koleją

Z pustyni przejechaliśmy się pociągiem do Jodhpur - trwało to "zaledwie" 16 godzin. Spaliśmy w "open-space" kuszetkach - po 50 osób w wagonie (2 wagony). Na własnej skórze mogliśmy się przekonać jak rewelacyjnie działa pan minister. Szczerze mówiąc to mieliśmy takie "luksusowe wagony" tylko dzięki ministrowi. Możecie sobie wyobrazić jak podróżują niemający politycznego wsparcia zwykli ludzie...

Spotkaliśmy tutaj Maharadżę (czyli byłego króla) - facet zrzekł się oficjalnie władzy, ale w zamian zostawił sobie najnowszy pałac na świecie (połowę oddał w zarządzanie hotelowi Four Seasons). Nadal jest bardzo wpływowy - w końcu arystokrata! Elokwentny i fajny - edukacja w Oxfordzie nie poszła w las.

 

Mumbaj - miasto biznesu i rozrywki

O ile Delhi jest miastem polityków o tyle Mumbaj to kolebka biznesu oraz imprezowania. Odwiedziliśmy CEO Tata & Sons - odpowiedzialnego za 7% PKB Indii!!! Pokazaliśmy się na prestiżowej konferencji i odwiedziliśmy centrum offshore'ingowe WNS. Otwierałem ze zdziwienia oczy widząc dojrzałość przedsiębiorców w Indiach - być może większą niż w Polsce.

Sztuka teatralna o Gandim była mało przekonująca, aktorzy grali płytko, ale po tygodniu imprezowania i grze w Ping-Pong-Pang (drinking game) trochę się ukulturalnilismy.

 

Cochin - Kerala oaza spokoju

Pod koniec wizyty w Indiach polecieliśmy na południe do regionu Kerala. Zielona trawa, względny porządek na ulicach, brak krów i ogólnego syfu i biedy pokazał nam zupełnie inną stronę Indii. Cochin wygląda trochę jak małe miasteczka w Hiszpanii - nic czego byśmy się spodziewali po zwiedzaniu Rajastanu. Hindusi też dokonują wyboru - czy zatłoczone i bogatsze (przynajmniej dla nielicznych) Mumbaj lub Delhi czy spokojniejsze okolice na południu - niestety nie wszyscy mogą sobie pozwolić na luksus wyboru.

Płynęliśmy statkiem po wodzie (po rowerowych rykszach, autobusach, jeepach, mikrotaksówkach, samolotach, wielbłądach, słoniach i kolei to ostatni środek transportu w Indiach jaki przetestowaliśmy - na krowach się nie jeździ, a koni prawie nie ma) - dopłynęliśmy do pięknego kurortu. Palmy, baseny - zupełnie jak zachodnia cywilizacja!

 

Agra - Taj Mahal i tyle

Wycieczkę zakończyliśmy mocnym akcentem odwiedzając Taj Mahal - przelecielismy znowu całe Indie z południa na północ, ale było warto. Taj Mahal jest piękny. Wiedzieliście, że można postawić cały budynek o architekturze meczetu, skierowany w kierunku przeciwnym do Mekki (dlatego stoi niewykorzystany) tylko po to, żeby zachować symetrię krajobrazu!!?? Ja bym powiedział marnotrastwo, ale za to jakie piękne ;-)

Po południu odwiedziliśmy szkołę ufundowaną przez uczestników corocznych HBSowych wycieczek do Indii. Szkoła jest w jakiejś zapomnianej wiosce - Fatehpur Sikiri. W tym roku również przekazaliśmy pieniązki na dalszą rozbudowę szkoły i zatrudnienie nauczycieli. Niech się dzieciaki uczą - w końcu kto jak nie my wiemy (albo przynajmniej chcemy wierzyć), że edukacja jest najważniejsza. W zamian za nasze wsparcie dzieciaki pokazały nam swoje "domy" - cudzysłów konieczny, nie wiecie co to jest dom bez odwiedzenia Indii. Polskie lepianki na wsi "zabitej dechami" to luksusowe "dacze" w porównaniu z hinduskimi. I znowu krowy jak psy, psy jak koty, kotów brak...

 

Polska - zakończenie i powrót

Przez cały czas naszego pobytu w Indiach jedliśmy fantastyczne jedzenie (chociaż trochę znudziło nam się po 2 tygodniach), mieszkaliśmy w superluksusowych hotelach (to akurat z obawy przed zatruciami a nie z potrzeby wykazania się rozrzutnością), kupowaliśmy mnóstwo tekstylii (szali, koszul, garniturów, pokryć na meble, łóżka itd.), imprezowaliśmy zgdonie z duchem HBSu co noc i w ogóle integrowaliśmy się poznając nowych ludzi.

Kraj kontrastów - kraj ogromnych możliwości. Tak w skrócie można podsumować Indie. Niezapomniany wyjazd i mam nadzieję jeszcze tam wrócić.

 

Przy okazji w Indiach spotkałem Becię. Wybalowaliśmy się dużo. Becia miała powodzenie - szczególnie u moich hinduskich przyjaciół. Co zrobić... ach te Polki ;-) To taka ironia losu, że łatwiej mi kogoś spotkać w Mumbaju niż w Warszawie...

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

26 grudnia 2006

 

Przerwa świąteczna w Polsce - część pierwsza. Wpadłem do Polski jak po ogień. 2 dni przed wigilią i zmywałem się po czterech dniach. Ciągle o czymś zapominam napisać więc dodaję kolejne kawałki mojego spóźnionego bloga.

 

Oczywiście wylądowałem spóźniony dzięki uprejmości Air France (część druga troski o pasażera francuskich linii lotniczych powyżej w opisie podróży do Indii). Prawie prosto z lotniska pojechałem na McKinsey Christmas Party. Sympatycznie było spotkać byłych i potencjalnie przyszłych (nic nie jest jeszcze zdecydowane) kolegów. Plotki o tym kto awansował, kto odszedł i kto dopiero odejdzie zdominowały dyskusję (na Porsche przyjdzie jeszcze czas Sęku ;-)) Dobrze już po północy zmienilismy lokum na Klubokawiarnię. Tam kolejni znajomi niewidziani z 7 lat (nie jest dobrze - ludzie poznają mnie szybciej niż ja ich - wstyd).

 

Po McKinseyowych "szaleństwach" szybkie odwiedziny kilkorga przyjaciół, ostatnie zakupy i wreszcie spotkanie z rodziną. W Wigilię tradycyjnie przyszedł Święty Mikołaj, a ja jak zwykle tradycyjnie musiałem iść w tym czasie na spacer (może z nerwów ;-) życie mnie stresuje). Podobno Mikołaj był bardzo wyluzowany - co prawda chrypiał ale za to wystarczająco przekonywująco wykonał swoje zadanie - trochę broda przeszkadzała oddychać, ale w końcu tylko raz w roku. W każdym razie Mikołaj przyniósł chrześniakowi "wyśniony" motor - siostra odwaliła kawał dobrej roboty z tzw. "managing expectation" czy jak kto woli "rozbudzaniem oczekiwań". Najpierw wujek przywiózł z Ameryki "wymarzonego" psa-robota a potem jeszcze ten motor.

 

Pierwszego dnia świąt, gdy już wszyscy mieliśmy dosyć jedzenia i pysznej kawy z "mikołajowego" ekspresu na ratujek przyszedł Pejta organizując małą imprezkę u siebie. Paweł dokładnie wiedział jak mnie przekonać do przyjazdu ;-) (to tak w ramach nie bycia przyjacielem) a jak jeszcze przyjechał po mnie 30 km samochodem z kierownicą po prawej stronie to już wiedziałem, że impreza będzie dobra! Skończylismy...hmmm.. ja wcale nie skończyłem - z imprezy pojechałem prosto na lotnisko żegnany czułym spojrzeniem tych co jeszcze nie spali. Dzięki Paweł, Daga i Ania!

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

16 grudnia 2006

 

Impreza u Toma - końcówka roku na HBS. Byliśmy u Toma. Tom zakochany w Polsce Amerykanin (koło 65-tki!), grający utwory Szopena zorganizował nam najbardziej polską wigilię. No, może tylko grzane wino było mało wigilijne, ale za to pięknie się komponowało z resztą posiłku. Było romantycznie - kolendy przy akompaniamencie fortepianu, na którym swego czasu grał Paderewski, wilonczeli, skrzypiec, fletów... Prawie się łza w oku kręciła. Prawie, bo było bardzo wesoło. Polska ekipa na Harvardzie integrowała się długo i porządnie. Skończylismy o 6 rano! Tom dzięki i tak trzymaj.

Wyznacznikiem udanej imprezy niech będzie fakt, że niektórzy uczestnicy w roztargnieniu poubierali się w nieswoje kurtki...

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

11 grudnia 2006

 

Pokonalismy Rusków i inne imprezy. Holidazzle po raz drugi!!! To był mecz! O 4 rano (mojego czasu) dzwoniłem do Polski po tym jak skopaliśmy aroganckie tyłki sąsiadom ze Wschodu. Było pięknie. Chłopaki dzielnie walczyli i podnieśli się z kolan. W finale się nie udało, ale już w Pekinie....

Oprócz tego harówka. Piszę kwity - nawet czasu nie mam na moje nowe Playstation. Mortal Kombat powrócił, w Grand Theft Auto już prawie udało mi się uratować pros... (ekhem Pania) z płonącego budynku, a w FIFA Soccer moja Polska ogrywa komputerową Brazylię!!!

Ale jak już powiedziałem ostatnio nie ma na to czasu. Szkoła nagli, a impreza goni imprezę (tutaj nie wolno się zaniedbywać, bo przerwa w imprezowaniu bardzo negatywnie odbija się na zdrowiu). Właśnie mieliśmy Holidazzle (taki bal, gdzie każdy ładnie się ubiera) i ze 20 różnych urodzin - wystarczająco, żeby się nie nudzić.

Hindusi w Nowym Jorku już miesiąc trzymają mój paszport - jak tak dalej pójdzie to w ogóle nie pojade ani do Polski ani do Indii... słów brakuje...

Ogólnie nie narzekam - zapowiada się kolejne 20 tysięcy kilometrów do przelecenia w ciagu miesiąca - fantastycznie!!!. Życzę sobie tylu udanych startów co i lądowań.

 

Z ostatniej chwili. Gracjana wychodzi za Pitera (Gratulacje!!!). Twój SFL.

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

30 listopada 2006

 

Dawno mnie nie było, a życie nie stoi w miejscu. Seattle i Microsoft. Po wrażeniach Azjatyckich trzeba było się wziąć do roboty. Semestr się kończył a ja "w polu". Rekrutacją się za bardzo nie przejmowałem - sama do mnie przyszła :-) Poza tym finalne rozpatrywanie opcji i tak będzie się odbywalo dopiero na początku roku.

 

W międzyczasie miałem bardzo przyjemną imprezkę z Hindusami w Tangerinos - bardzo przyjemna knajpka (pyszne jedzenie i niesamowita sala do fajki wodnej. W ogóle Hookah (fajka wodna po amerykańsku) robi karierę w USA. Było śmiesznie, po kilku butelkach wina zawsze jest śmiesznie...

 

Jeszcze trochę wcześniej było Diwali - Hinduskie święto światła. Jak zwykle piękny pokaz artystyczny na HBS (nie uwierzecie jak nie zobaczycie) - naprawdę było co oklaskiwać - Hindusi Rulez (przynajmniej tego jednego dnia). Potem jak zwykle imprezka... tylko, że tym razem Hinduski rządziły i dzieliły (i bez tego rządzą ;-) )

 

Kilka dni poźniej pojechałem do Seattle. Wbrew przewidywaniom wszystkich nie na rekrutację (do Microsoftu), ale czysto rekreacyjnie - w odwiedziny do kolegi z HBS Michala i jego nobliwej malzonki Ani (Ania NIE JEST z Niemiec!!!). Pierwszy wieczór był jak międzynarodowa wigilia, ruska szynka, polska kiełbasa, amerykański chleb, francuska musztarda, niemiecki chrzan, szwajcarskie czegoladki itd... Drugi wieczór był mniej międzynarodowy ;-) Postanowiliśmy, że będzie patriotycznie. Dołączył do nas kwiat konsultingu i nowych technologii (Boro i Czarek). Nocny spacer po kampusie Microsoftu okazał się bardzo owocny we wrażenia. Będzie co opowiadać co najmniej wnukom. Wnuki obecnych pracowników Microsoftu tez będą miały co wspominać (przygody z Polakami za czasów ich rodziców).

 

PS. Wygraliśmy srebrny medal - LOZANO NA PREMIERA!!! (Prezydentem powinien być Beenhakker)

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

16 listopada 2006

 

 

Azja moja miłość. Na pewno wrócę. Powinienem to napisać już tydzień temu, ale szkoła i rekrutacja robią swoje - trzeba było nadrobić zaległości (również w lokalnych imprezach ;-) )

 

Oto krótka (sic!) historia 150 godzin spędzonych w Azji (18 godzin prawdziwego snu w ciągu 7 dni pomijam)

 

 

Singapur - Singapur

 

Sobota

23:30 lotnisko w Singapurze - po 26 godzinach lotu i przesiadek wita mnie Wei. Szybki transport do domu, prysznic i odpalamy do klubu Zouk! Po drodze orientujemy się, że to Haloween party, a my nie przebrani - co zrobić. Lekcja pierwsza nauczyć się rozpoznawać prawdziwe dziewczyny od oszukanych, co wcale nie jest łatwe, ani oczywiste! Dobrze, że Wei jest obok ;-) Około 6 rano jedliśmy śniadanie - w domu jesteśmy 7:30 spać!

 

Niedziela

Zwiedzam Singapur - Wei zwerbował swoją koleżankę, żeby mnie pooprowadzała po mieście w czasie, jak on będzie imprezował na lunchu weselnym!!?? Dobre jedzenie, pare fajnych rzeźb i budynków - czysto! Wieczór zapowiadał się spokojnie - kolacja w gronie znajomych itd. Potem.. Gaylang - dzielnica zalegalizowanej rozwywki (nie mylić z Gejami) - jest co oglądać - tu już nie jest tak czysto! - 7 rano spac!!

 

Poniedziałek

Rano zwiedzam meczety, hinduskie i buddyjskie świątynie - ogólnie centrum - kolorowo i tłoczno. Południe spędzam na wyspie Sentosa. Pięknie, rekreacyjnie - prawie wzruszająco - dobre miejsce na podryw, ale nie tym razem ;-) Po nocnej "ścieżce zdrowia", przejechaniu się kolejką górską i najlepszym jedzeniu świata Wei pokazał mi uroki Karaoke - i to nie jest nic co przychodzi Wam na myśl! Skończyliśmy "śpiewać" (nie, nie chodzi też o alkohol) tradycyjnie o 6 rano. Spać!

 

 

Indonezja - Bali (Kuta)

 

Wtorek

Samolot na Bali. Najdłuższe w historii oczekiwanie na posprzątanie pokoju i szybka wizyta na basenie... jest fajnie. Barmanka Sonia ma 4 klientów do obsługi. Cieszy się. Relaks w Spa i koncert w Hard Rock Hotel! Fantastyczny wokal Yanie i trochę gorszy Aldiego. Jestem subiektywny. Było co wspominać. Po koncercie wizyta w Bounty Club. Jako jedyny dobrze ubrany odnalazłem jedyna dobrze ubraną (Sri) i wspólnie zmienilismy miejsce na Mbargo - Klub dobrze ubranych ;-) Imprezę zakończyłem... jakoś jasno już było 7:00?? Spać!

 

Środa

Dramat w środku nocy (ok.9:00 rano!) Dzwonią po mnie. Podobno wczoraj dałem się namowić na sporty wodne i przyjechali po mnie. faktycznie... Szlag by to... Ale jadę... Pierwsze nurkowanie w życiu (nie jakiśtam snorkeling). Jest pięknie - mam video :-) Potem oglądam żółwie, nietoperze giganty, jaszczury, tukany, węże, walkę kogutów itd. wszystko łazi po mnie i mnie podskubuje - Trzymaliście kiedyś nietoperza ważącego z 10 kilo??? Albo przytulaliście 30-kilogramową jaszczurkę?? Właśnie. Po południu Spa i impreza z nowopoznanymi znajomymi Sonią, Ryanem i jego żoną Sofią (która okazała się nie być jego żoną! - ech... Ci faceci wszystko zrobią, żeby chronić swoje partnerki - tylko przed czym???) Klub zmienialiśmy kilkakrotnie (zatrudniliśmy na całą noc kierowcę - tanio!). Efekt: 7 rano w hotelu. Tradycyjnie spać!

 

Czwartek (rano)

Rano szybkie śniadanie, plaża, trochę gry w koszykówkę na basenie i na wyjazd na lotnisko. Brak czułych pożegnań ;-) choć niektórzy mieli łzy w oczach ;-) Zamachów terrorystycznych idało się uniknąć. Chętnie tu jeszcze wrócę

 

 

Tajlandia - Bangkok

 

Czwartek (wieczór)

W Singapurze dołączyli Wei i Veronica - lądujemy w Bangkoku. Kolacja ze znajomymi Weia i wyruszamy na podbój stolicy! Trafiamy do dzielnicy imprezowej. Podoba nam się. Ludzie "otwarci na znajomości" - znowu trzeba uważać na kobiety-facetów, ale mam już wprawę :-) Wychwytuję bezbłędnie! Niespodziewanie w siedem! osób znaleźliśmy się w taksówce - Taje i Tajki oszukali nas mówiąc, że znają angielski - jest śmiesznie! Prawie nauczyłem się tajskiego. O 4 rano nawiązujemy nowe znajomości w 7 Eleven (takie 24h delki - zatrzymaliśmy się po wodę) i zostajemy zaproszeni do podejrzanej dyskoteki na przedmieściach - idziemy! Dwie studentki (podobno studiują biznes - ale nie wiedzą co to MBA i Harvard) postanawiają na nas dorobić - na głupków nie trafiły... tak czy inaczej kończymy tradycyjnie dawno po świcie.  

 

Piątek

Zwiedzamy Grand Palace - najpiekniejszy kompleks budynków, jaki w zyciu widziałem. Wszystko kapie od złota. Ręczna robota! Popołudnie to 2-godzinny tajski masaż (prawdziwy, nie jakieś erotyczne pierdoły) i inne zabiegi. Gdzieś po drodze ciągle jemy pyszne jedzenie (nie wspominam o tym, ale jest wspaniałe wszędzie tu i na Bali). Przejażdżkę tuk-tuk polecam, ale max 5 minut - potem płuca wypełniają spaliny!! Wieczór spędziliśmy w... stolicy europejskiej. Naprawdę!... miło, czysto, pachnąco... jednym słowem przyjemnie... masaże, prawie inteligentna rozmowa (hurra po angielsku!) itd. Odpoczęliśmy chociaż oczekiwania były większe. Noc spędzamy w dyskotece dla lokalsów (za namową lokalnych znajomych). Błąd - zaraz po północy zmieniamy lokal! Strzał w 10-tkę! Bangkok rulez! W domu byliśmy wyjątkowo wcześnie! Pierwszy raz przed 6 rano!!! Wyspałem się! 3.5 godziny!

 

Sobota (rano)

Wypożyczyliśmy tuk-tuka z kierowcą. Zrobił nam wycieczkę po okolicy. W ramach pożegnania z Tajlandia - daliśmy się porządnie namaścić i wymasować! 2 godziny w Spa, a potem szybka trasa na lotnisko. Spotkanie z Polakami!!! Pozdrowienia dla Panów Roberta i Artura.

 

 

Singapur - Singapur

 

Sobota (wieczór)

Po 2 godzinach Singapur wita! Tradycyjny wieczór. Kolacja i impreza w Ministry of Sound (4 pietra - 6 parkietów). Jako, że samolot do Bostonu miałem o 7 rano podjęlismy decyzję, że sen nie ma sensu. Opowieść o porannym samolocie działała zaskakująco dobrze. Udało się... dotrwać do 5 rano. Lotnisko samolot i spaaaać! 

 

Podsumowując: Jeden z ciekawszych tygodni w moim życiu. Czysty/"brudny" Singapur, wakacyjne Bali i ognisty Bangkok - wszystko egzotyczne, tętniące życiem, imprezowe i... pyszne (mówię o jedzeniu :-) ) Do Azji wracam już w grudniu. Oczekiwania wobec Indii mocno wzrosły!

 

 

Trochę przynudziłem, ale ta kronika wydarzeń jest też dla mnie - do poniedziałku pojawią się zdjęcia, ale teraz już ide spać. 7:00 rano!!! Oooo widno się zrobiło??!! Ciao!

 

PS. Wygraliśmy dziś (wczoraj) z Belgami. Benhaakker jesteś cudotwórcą!!!

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

18 października 2006

 

 

Patrycja, Patrycja, Patrycja, "klasowa" impreza i brak samolotu. Wiadomością miesiąca są oczywiście odwiedziny Patrycji. Zakochana w Kaliforni i Hawajach przyjechała do mnie na wschodnie wybrzeże, które o tej porze roku powinno być zimne i deszczowe. Ale czego się nie robi dla gości? Było ślicznie, ciepło, kolorowo i w ogóle najlepiej jak można sobie wyobrazić.

Najpierw po nieprzespanej nocy (Patrycji)  zapakowałem ją półprzytomną do samochodu i wywiozłem na Cape Cod (taki fajny półwysep w stanie Massachusetts) - plaża, jedzonko, cmentarze!!! i Polak z przydrożnej knajpy - tak w skrócie wyglądał nasz pobyt tam. Acha zapomniałem dodać, że w tym czasie odbywał się tam festyn lesbijek (tylko lesbijek!) było więc więcej folkloru niż zazwyczaj.

Nie ma USA bez Nowego Jorku - zgodnie z tą zasadą pojechaliśmy do Big Apple. Najpierw Central Park dla rozładowania emocji po godzinnym korku i pół godziny szukania parkingu!, potem Pati wzruszała się przy Ground Zero WTC (ja już nie - ile razy można), oglądaliśmy setki ulic, których największą atrakcją były neony (np. Times Square), nie pojechaliśmy na Wall Street, ale za to jedliśmy pyszne jedzonko w przystani nad oceanem. W drodze powrotnej zaledwie 30 km od Bostonu znowu z pomocą przyszło moje polskie prawo jazdy i status studenta - policjant się wzruszył i dał mi tylko 30% standardowego mandatu (i to właśnie w momencie, gdy jechałem relatywnie wolno!) pieprzony służbista!

Kolejne dwa dni to leniuchowanie, imprezki w Bostonie z moimi znajomymi ze szkoły, z Polakami z reszty Harvardu i przygodnie poznanymi obcymi osobami na ulicy... ;-) Pati oczywiście robiła furorę na kampusie i poza nim...Ruch turystyczny do Polski na pewno wzrośnie w najbliższym czasie ;-)

Było świetnie. Dzięki Pati! Zapraszam innych!

Już następnego dnia po odjeździe Patrycji pojechałem na "section retreat" - taka klasowa wycieczka. Znowu się działo. Slosh Ball, nowa gra - połączenie baseballu, piłki nożnej i obowiązkowego picia piwa (puszka musi być ciągle w garści) - okazał się wymagającym sportem. O imprezach do białego rana nie będę się rozpisywał - wystarczy powiedzieć, że wszyscy ciągle kochamy Michaela Jacksona (a on kocha nasze dzieci!).

Po 20 minutach!!! w domu na przepakowanie poleciałem do Chicago. Uścisk dłoni dyrektora McKinsey w Polsce i Dyrektora Zarządzającego McKinsey w całym świecie ma swój ciężar gatunkowy :-) Po kilku godzinach omawiania mojej dalszej kariery udałem się na zasłużony 2 godzinny odpoczynek!!! 4:45 rano pobudka, check-in, security check i... odwołany samolot!!! #@$%^&*()

Żeby to sobie wynagrodzić kupiłem sobie bilet do Seattle - Zjazd Ojców Założycieli (Polish MBA) w okrojonym składzie będzie rekrutował nowy narybek!

 

Dziś nie będzie nic o polityce - Warchoły i Chamy Reaktywacja! O czym tu pisać?

 

Za to będzie o piłce nożnej!!! - Pierwszy raz w moim zyciu (pomijam mistrzostwa świata z 1982 roku - miałem wtedy 3 lata) wygraliśmy w meczu na punkty z drużyną ze światowej czołówki!!! "Beenhaaker na Prezydenta!" Piękny mecz (chociaż nie oglądany na zywo, ale prawdziwi kibice z Polski mnie nie zawiedli nagrywając całość).

Ech, zobaczymy czy potrafimy ten sukces wykorzystać. Na razie przekładamy decyzję o przyznaniu organizacji Mistrzostw Europy w 2012 na kwiecień (to na pewno spisek Włochów).

Petrowi Czechowi życzę szybkiego powrotu do zdrowia!

 

Szybko o boksie - Adamek przez nieodrobienie pracy domowej wymęczył mistrzostwo świata. Teraz będzie bogaty, ale ja mu nie wróżę dalszych zwycięstw (taka odrobina sceptycyzmu dla równowagi futbolowej euforii)

 

Formuła 1 - Kubica ostatnio dojechał (w przeciwieństwie do Schumiego), Heidfeld go nie przepupuścił (i jak tu lubic Niemców), ale i tak będziemy trzymać kciuki w niedzielę!!!

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

30 września 2006

 

Azjatyckie wycieczki oraz "IV RP paszła w PiS...u". Niby nic się nie działo specjalnego, ale wiele się wydarzyło. Przede wszystkim zaplanowałem swoją świąteczno-noworoczną przerwę - jadę do Indii!!! Będzie dobra impreza, bo organizatorem jest mój dobry kumpel - Hindus (zdjęcie). W ramach oszczędności (studencki budżet będziemy mieszkać tylko w pięciogwazdkowych hotelach - ma to zminimalizować prawdopodobieństwo zatrucia, a przecież wiadomo, że i tak wszyscy złapią sraaa...rozwolnienie. Takie to wycieczki organizują sobie "biedni" studenci HBS - ale jak ktoś ma już 200,000 USD kredytu to 210 tys. nie robi wielkiej różnicy. Oczywiście Polskę też odwiedzę, ale tylko na kilka dni w święta i po wyjeździe ok. 10-15 stycznia.

Myślałem, że to będzie moja pierwsza wycieczka do dalekiej Azji (Bliskiego Wschodu i Turcji nie zaliczam do "prawdziwej" Azji), ale okazało się, że nie!!!

Będąc na fali organizowania sobie wszystkich przerw jakie w tym semestrze na zafundowano zaplanowałem sobie wycieczkę do... Singapuru, Malezji, Indonezji i Tajlandii ;-) Po drodze wyskoczę sobie jeszcze na chwilę w Hong-Kongu. Przy okazji jadę odwiedzić mojego najlepszego przyjaciela z Harvardu Wei'a, który... wyleciał ze szkoły (nieźle sobie dobieram przyjaciół - zdjęcie). Kilka dni temu byłem strasznie wkurzony na siebie, bo przeleciała mi (już drugi rok z rzędu) wycieczka na Islandię, więc musiałem sobie powetować jakoś straty ;-) - stąd pomysł na "Tygrysy Azji".

Czyli jest po staremu - coś tam się uczę, imprezuję (trochę mniej i w bardziej intymnym gronie) i podróżuję. Jak by ktoś miał wątpliwości czy jechać na rocznego czy na dwuletniego MBA to niech się do mnie zgłosi po poradę...

Gdzieś po drodze miałem trzy duże imprezy: "Latin Lust" (salsa), "Ibiza Party" (white virgins matching ;-)), urodziny Meredith (klasyka); i dwie mniejsze: spotkanie "alumnów" wycieczki do Meksyku i Hookah dinner (czyli fajka wodna i najlepsze jedzenie na świecie z moimi ulubionymi Hindusami). A propos jedzenia i picia. Nikt mi nie może uwierzyć, że jestem abstynentem i że jestem na diecie. Jonya mnie zmotywował - Niewierny Tomasz, zobaczył i uwierzył... Efekty zaczynają być widoczne...

Już za tydzień przyjeżdża do mnie Patrycja. Nie wiem co ja jej tutaj ciekawego pokażę w Bostonie - po wrażeniach z Kaliforni, Hawajów i Meksyku. Może chociaż Nowy Jork mnie uratuje.

 

Teraz trochę sportowo-politycznie.

Piłka Nożna - Żal mi Petrescu (wyrzucony trener Wisły Kraków). Cupiał (właściciel Wisły) znowu pokazał, że nie zna się na piłce. Dla Okuki (nowy trener) wyszło fantastycznie - przyszedł, odniósł sukces i teraz ze dwa miesiące ma spokój...(czytaj: Cupiał go nie wyrzuci).

Legia za to się całkowicie rozsypała. Wdowczyk (trener Legii) mówi, że zespół potrzebuje kilku zwycięstw do odbudowania morale. Mówi to już od dwóch miesięcy - w tym czasie Legia przegrała wszystko - Ligę Mistrzów, Puchar UEFA, Puchar Polski i kilka razy w Orange Ekstraklasie. Co to za atrakcja podniecać się teraz ustawianą ligą...

 

Formuła 1- Kubica dziś jedzie w Grand Prix Szanghaju. Będziemy kibicować całą noc!!!

 

Tenis - Agnieszka Radwańska sprała tyłek V. Wiliams i Dementievej. Nic się nie martw Aga, że dziś się nie udało ze Schavione - cienka Domachowska już obgryza paznokcie...

 

Samoobrona - Renia Beger nowym Janosikiem!!! Powinna dostać nagrodę dla najlepszego dziennikarza śledczego IVRP - Mam nadzieję, że nikt inny już takiej nagrody nie dostanie. Po tym jak ten żałosny twór (PiS) dostał taki nokaut może się już nie podniesie. Jak mówi Aśka Senyszyn - "IV RP paszła w PiS...u"

 

Wiem, że to niepatriotyczne, ale cieszę się, że mnie teraz w kraju nie ma. Nie miałbym za dużo wpływu na to co się dzieje, a tak chociaż to co się dzieje ma znikomy wpływ na mnie - co najwyżej pośmiac się mogę.

 

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

12 września 2006

 

To chyba będzie jednak "blog". Skusiło mnie. Postanowiłem jednak trochę napisać o tym co myślę o życiu, Polsce i świecie. Żyjąc trochę z boku nabrałem perspektywy na wydarzenia krajowe, na to co oferuje świat i jak się w nim odnajduję. Większość będzie o tym co mnie boli, co pozwala mi myśleć pozytywnie i jak widzę swoją rolę w najbliższym czasie. Możecie się spodziwać mixu informacyno-przemyśleniowego :-) . Wszelkie komentarze mile widziane.

 

Blogi - "...Dał nam przykład Marcinkiewicz jak zwyciężać mamy". Marcinkiewicz zaczął swojego politycznego bloga miesiąc temu (jakieś 9 miesięcy po mnie, a jaką ma chłopak oglądalność). Straszne pierdulety tam wypisuje. Nie wierzę w 80% tego co pisze, i to nie dlatego, że się ideologicznie nie zgadzam, tylko dlatego, że to nie jego opinia, a wyważone zdania speców od PR. Chwilę później blogi polityczno-publiczne powstały jak grzyby po deszczu. Najpierw Pawlak, potem Wierzejski, teraz Czarnecki, Szczypiński a ostatnio Senyszyn. W większości czytać się tego nie da, ale jak ktoś lubi się katować to zapraszam na info.onet.pl. Sprawdza się stara ekonomiczna zasada o "first mover advantage". Blog Marcinkiewicza jest popularniejszy niż wszystkie inne razem wzięte. Wygraną prezydenta Warszawy ma w kieszeni.

 

Piłka Nożna - Reprezentacja leży. "Z pustego i Beenhaaker nie naleje". Boli mnie to, że muszę słuchać jak Polacy się męczą (przynajmniej tyle dobrego, że nie mam możliwosci oglądać tej żenady w telewizji). Lipiec mnie wkurza - jak ma "kwity" (to słowo zapożyczone od Łukasza S.) na Listkiewicza to niech je pokaże, a jak nie to niech się zamknie i swoją misję uzdrawiania PZPN - tej organizacji może pomóc np. Ekstraklasa S.A. - potrzebują czasu na zmiany personalne, ale w końcu dojdą do tego.

 

Siatkówka - Nasze "Złotka" totalnie się wyłożyły. Kto choć przez chwilę uprawiał profesjonalnie sport ten wie, że konflikt z trenerem to rzecz normalna (od małolata każdy się z trenerem kłóci, płacze w kącie i znosi frustracje - jest to część przygody). Nasz trener wielokrotnie miał z nami scysje, nawet rzucał trenerkę za nasze nieodpowiedzialne zachowanie (13-letnich dzieciaków), ale zawsze się dogadywaliśmy. Było jak w rodzinie - cieżka praca, trochę kłótni i wspaniałe chwile sukcesu. Nie wiem o co chodzi Glince? O słowo "spierdalaj" powiedziane przez Niemczyka na treningu? Przecież ona rzuca "kurwami" po każdym nieudanym zagraniu na meczu? Nie było w Polsce od dwudziestu pięciu lat (całe moje życie) trenera, który miałby takie sukcesy w grze zespołowej na arenie międzynarodowej. Cieszyłem się jak dziecko po obu mistrzostwach "Złotek" - byłem dumny, że to biało-czerwoni. Od dziś Skowrońska jest dla mnie liderem zespołu - jako jedyna podeszła do sprawy jak należy. Przeczytaj tutaj.

 

Formuła 1. Dzieki Robert, że się pojawiłeś. Dramat w Polskim sporcie - i tylko on coś ciągnie. Jeden z kibiców przytomnie zauważył, że Kubica latem, Małysz zimą. Szkoda tylko, że sukcesy przychodzą w dziedzinach, którymi nikt się wcześniej nie interesował i w wyniku NIESPODZIEWANEJ eksplozji jakiegoś talentu - myśl szkoleniowa w Polsce nie istnieje (albo jak Niemczyka - utrąca się ją). Nikt nie wie dlaczego Małysz wygrywa, a nieudacznik Mateja od 10 lat w kadrze potrafi być co najwyżej wicemistrzem Polski. Kubica jak Smolarek nieskażony Polską trenerką, ciężko pracujący odnosi sukcesy.

 

Sport z USA - Z czuba znowu nadaje - hurra jest rozrywka w Ameryce - chłopaki ratują sytuację. USA jest okropna dla kibica sportowego z Europy - niczego nie da się obejrzeć nie wydając 100 USD na abonament ligi angielskiej?! Poza piłką nożną nawet za 100 dolców nic nie ma.

 

Muzyka - Właśnie w ten weekend kupiłem 4 CD w Virgin Megastore w Nowym Jorku. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego płyta CD w USA kosztuje 10 USD a w Polsce 65-70 PLN (dwa razy tyle). Jak jeszcze dodamy siłe nabywczą Amerykanina okazuje się, że Amerykanie płacą za płytę 5-10 PLN czyli mniej niż w Polsce za pirata na Stadionie X-lecia. W dobie MP3 płyta CD to wciąż w Polsce dobro luksusowe - ktoś chyba w wytwórniach naprawde nie potrafi liczyć. Ja wierzę w uczciwość ludzi i ich chęć zakupu tańszej muzyki i potem zamiany na MP3 do iPoda, a ci nieuczciwi nie kupią płyty nawet za 5 PLN - więc tutaj nie ma straty.

 

Tym razem było długo - obiecuje, że nastepnym razem będzie krócej. Może trochę o Ameryce i co w życiu warto robić...

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 

10 września 2006

 

Wieeeelka ciężarówka, Nowy Jork i Mamma Mia!. Wróciłem z Nowego Jorku. Ostatni etap podróży Jonyi. Wypożyczyliśmy ogromnego Dodge'a - taką półciężarówkę (byliśmy królami autostrady - wszyscy schodzili nam z drogi). Pali to okropnie, parking jest dwa razy droższy i w ogóle na ulicy ciężko jest zaparkować, ale było warto.

Po tym jak w drodze dowiedziałem się, że nie mam gdzie spać i po 4 (czterech) zmianach rezerwacji w hotelach, poszukiwaniu parkingu i w ogóle stresie jazdy po Nowym Jorku samochodem wielkości wozu strażackiego udało się zameldować na 48-ej ulicy i Broadway (dla tych co nie wiedzą - wymarzona lokalizacja!).

Marcin był wyrozumiały - sam zwiedzał ulice za dnia. Ja wreszcie poszedłem do sławnego MoMa (Museum of Modern Art) - było super fajne "Stara nowoczesność": Picasso, Van Gogh itp. przeplatana z ultra-nowoczesnością: iPod, telewizory plazmowe, Sony PlayStation.

Hit wieczoru musical Mamma Mia! Najpierw Jonya narzekal, że nie zobaczy NYC nocą z autobusu, ale potem przyznał mi rację - rewelka.

Nowy Jork nocą zobaczyliśmy chodząc. Times Square jest zawsze fajny :-) Włoskie jedzenie i spać. Jutro znowu ciężki dzień.

Rano Statua Wolności i Ellis Island - wyspa emigrantów (który to już raz???). Potem szybki check out (Jonya na Empire State Building) i wyjazd na lotnisko JFK. Miałem ambitny plan pojechania na finał US Open, ale prawie spałem za kierownicą więc wybrałem drogę prosto do domu (po drodze 6 przystanków!!! - 300 km)

Wreszcie jestem w domu i mogę się zorganizować. Niech to będzie dobry rok!!! Aż mi się nie chce wierzyć, że może być lepszy, ale...

 

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

5 września 2006

 

Znowu w Massachussetts. Marcin na wschodnim wybrzeżu. Napa była fajna - wreszcie mam kieliszki do wina :-)

Samochód sprzedałem jakiemuś Chińczykowi na wymianie studenckiej - był w super stanie (samochód nie Chińczyk). 2 dni później Chińczyk pisze, że nie może odpalić samochodu - cóż jak mówią Amerykanie "tough luck". Chińczyk się żali, że zrobiłem ponad 2 tys. mil w tydzień - czyli od czasu jak ostatnio widział samochód (fakt intensywnie jeździłem) - jeśli do tej pory nie kliknałaś/klikałeś w słowa "Chińczyk" to teraz jest na to dobry moment.

Wróciliśmy do Bostonu - Jonya zwiedza i nawet jest moim przewodnikiem - wie po 3 dniach o Bostonie więcej niż ja po roku (wstyd). Ale za to ja znam wszystkie fajne kluby w mieście :-)

Dowiaduje się że z HBS wyleciał mój najlepszy przyjaciel - idiota, mógł chociaż udawać, że mu przykro, że się tak bardzo obijał, a tak za swoją szczerość musi rok poczekać (aż dojrzeje, jak mowi "Oświecony" Dean Jay Light). On nie wie, że Wei nigdy nie dojrzeje, ale zanim się zorientuje to on już będzie absolwentem. W każdym razie trzeba poszukać kogoś nowego do... "enhancing HBS experience".

Karim też robi przerwę - jedzię zbawiać Afganistan od narkotyków - "good luck". Jakoś słabo to widzę, ale taki człowiek to jednak inspiracja (na razie jednak kolacja z prezydentem Afganistanu Karzajem zostaje przełożona na wiosnę... pożyjemy, zobaczymy)

W szkole byle jak, brak sekcji oznacza obniżony poziom "podniecenia". Trzymamy się kurczowo kolegów z sekcji, ale... to już chyba nie to samo. To jak SGH bez ZSyPu (nieciekawie).

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 

3 września 2006

 

Jonya dales w Kaliforni, LA, San Fran, skończyłem LinkedIn!!!. Jonya zwiedza. Rozbija się moim samochodem (hurra sprzedałem - tzn. na razie dostałem zaliczkę) po San Francisco i innych atrakcjach: Monterey, Santa Cruz, Mystery Point itd...

Byliśmy w Supper Club w San Fran (dobre jedzenie, super obsługa - drag queens, alkoholicy, świry itp. przy okazji drogo więc jest argument żeby tu przyjść). Potem zaliczyliśmy Mezzanine (fajne miejsce z pokazami mody, występami na żywo itp.), na koniec jak zwykle wino u Boro - ciężko się z rana wracało do Palo Alto. Przestałem grać w tenisa - nie to zdrowie co kiedyś (na pierwszym semestrze)...

Na weekend wyjechaliśmy do Los Angeles. Piekna autostrada jedynka po raz drugi, widoki i Santa Barbara (ślicznie). Wieczorem spotkałem się z Kamilem i Gosią oraz nowopoznanymi (czytaj niżej) Krzyśkiem i Agą. Fajna kolacja i klub na Sunset Blvd.(aż się nie chce wracać do Bostonu).

Z rana Hollywood i znowu Sunset (w dzień okropny). Potem Venice Beach (plaża ekshibicjonistów i świrów - polecam kliknięcie - kamera na żywo na deptak imprezowy), Beverly Hills (video) i Mulholland Dr. Późnym popołudniem Universal Studios (mocno przereklamowane!!!). Teraz jonya już mi wierzy, że LA to 80 wsi połączonych w jadną całość (generalnie da się wytrzymać tylko w Beverly Hills i w nocy na Sunset).

Do domu wracamy o 12 w nocy - w San Fran jesteśmy o 6 rano!!! Spać! Rano szybkie pakowanie i Napa Valley

Skończyłem pracę. Jeszcze nigdy nie byłem z tego powodu tak szcześliwy... no może poza jednym projektem 001 w McK (pozdro dla Belcana, Sęka, Boro, Witka J, Michała).

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 

28 sierpnia 2006

 

Marcin w Kaliforni, Las Vegas, Wielki Kanion, płyny w samolocie. Wreszcie ktoś mnie odwiedził. Jonya przyleciał do Kaliforni. Właśnie wróciliśmy z Vegas.

Zaczęło się rewelacyjnie - najpierw policja za przekroczenie prędkości (spieszymy się na samolot) - moje polskie prawo jazdy okazało się zbawienne - "verbal warning" i jedziemy dalej. Potem już na lotnisku zabrano nam 90% zawartości kosmetyczek. Perfumy, żele, szampony, odżywki, nawet płyn do soczewek - Emporio trochę szkoda... (nie było czasu na check-in bagażu - samolot odlatywał za 15 minut (majonez w hamburgerze jest traktowany jako substancja stała - coca-cola z tego samego Burger Kinga już nie - trzeba ją wypić/wylać przed bramką....

W Vegas jak zwykle rewelacyjnie. Zaczęliśmy od hoteli. Mieszkaliśmy w piramidzie Luxor, odwiedziliśmy moje ulubione The Venetian, Bellagio, Caesars Palace i najnowszy Wynn. W New York-New York poszliśmy na Zumanity (Cirque du Soleil). Było rewelacyjne. Potem się jeszcze przejechalśmy rollercosterem (widok Vegas w nocy do góry nogami jest niezapomniany) aż wreszcie impreza przeniosła sie do Pure - możliwe, że najlepszy klub w Vegas (nie ma to jak nowe znajomości w kolejce do doskoteki, Long Island Ice Tea mocna to ułatwia). Jak widać Marcinowi się podobało, a moje spotkania zweryfikowała cenzura :-). Skończyliśmy o 3 rano.

Mieliśmy o 7:00 jechać do Grand Canyon'u, ale obudziła nas dopiero ok. 9:00 pani sprzatająca pokój. Wyjechaliśmy o 11:00. Dla lepszego efektu wynajęliśmy kabrioleta (polecam w rejonach Kaliforni i Nevady). Byliśmy w nastroju wakacyjnym więc wzięliśmy wściekle niebieskiego :-). Grand Canyon jest suuuuper - moc przekazu - wielka dziura w ziemi jest naprawde wieeeelka. Potem najszybszy zachód słońca na świecie i powrót do hotelu, tak żeby zdążyć jeszcze do gentlemen's clubu (przecież jesteśmy w Vegas).

Crazy Horse Marcinowi się bardzo podobał. Ok. 2:00 stwierdziliśmy, że i tak mam samolot o 6-tej więc po co spać. Zostaliśmy do 4:00. Jonya sprytnie przełożył sobie lot powrotny na wieczór - ja umierałem w pracy, a on umierał na basenie hotelowym (wolę jego umieranie).

Jeszcze tydzień. Byle do piątku...

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 

20 sierpnia 2006

 

Końcówka pracy, najłatwiejszy kredyt świata, ostatni wysiłek, już nie daję rady. Wiem, że się powtarzam. W pracy już tylko trochę ponad tydzień. Spreżam się do ostatniej szarży - praca nie jest wyzwaniem, ale trzeba skończyć rozgrzebaną robotę jaka by nie była.

Z ciekawych rzeczy gram w tenisa. Z nieciekawych przygotowuję się do pakowania. Na razie wszystko odkładam na ostatnią chwilę.

Właśnie się przekonałem o sile dobrego MBA. HBS ma umowę z Citibankiem dotyczącą kredytów studenckich. Uwaga!!! To może dać do myślenia polskim uczelniom (takiemu np. SGHowi) jak uczelnia wspiera studentów (śmieszna strona - nic nie działa :-) ). Najpierw HBS mówi mi ile kasy potrzebuję (to górny limit pożyczki, ale wystarczająco wysoki). Wypełnienie aplikacji o kredy trwa 10-15 minut (wszystko online). Potem bank ją akceptuje i wysyła jedną stronę do podpisu i wysłania faksem (nawet znaczka nie trzeba kupować). Po tygodniu przychodzą pocztą dokumenty, że wszystko załatwione... Przy okazji, normalny student z zagranicy potrzebuję żyrantów itd. Tutaj jedynym gwarantem spłaty, jest moje wykształcenie (i dobra wola). Bank polaga całkowicie na szkole i jej procesie selekcji oraz oczywiście wierzy, że absolwenci będą wypłacalni :-)

Generalnie bardzo lubię SGH, ale zerowe wsparcie absolwentów zaczyna mnie trochę drażnić (SGH nawet nie ma takich aspiracji). Tutaj na każdym kroku jestem rozpieszczany przez szkołę. Nic dziwnego, że potem szkoła zbiera w ciagu 3 lat 600,000,000 USD (tak to są miliony dolarów) od swoich absolwentów (jako dotacje).

Został już tylko tydzień. Nie wiem jak dam radę...

P.S. Samochód trzeba bedzie sprzedać...

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 

15 sierpnia 2006

 

Krzysiek na Stanford GSB, nudy w pracy, już nie daję rady. Poznałem nowego kolegę z MBA na Stanford GSB (właśnie zaczyna) - Krzyśka i jego fantastyczną małżonkę Agnieszkę. Krzysiek dostał się na MBA z Orlenu co jest rewelacyjnym przykładem, że jak się chce to można i nie potrzeba do tego być "konsultantem". Brawo Krzysiek - zabiłeś wymówkę wszystkich obiboków o braku szans wyrwania się z biznesu. Swoją drogą to dosyć ciekawe bo pamiętam jak w mojej karierze konultanta zostałem kilka razy obrzucony błotem przez klienta z powodu mojego wykształcenia w USA (notabene wtedy jeszcze go nie miałem). No cóż miejmy nadzieję, że Ci menedżerowie już nie będą rządzić jak wrócę.

Gram w tenisa. Gram coraz lepiej - forehand już działa, backhand do d..., ale jak miałem 10 lat to też grałem w ping-ponga 90% tylko forehandem, a potem... Jestem dobrej myśli.

Już niedługo przyleci Jonya - wszystko zaplanowane - będzie ostra jazda. Na razie przygotowuję się do niej imprezując z Boro - te 0.8 promila w Kaliforni (i ciągle można prowadzić) przeraża mnie - Czy to oznacza, że o 3 rano na drogach są sami nawaleni kierowcy???

Jeszcze tylko 2 tygodnie... dzwonię do ludzi jęcząc im do słuchawki... prawdziwa tortura, jak się człowiek nie może zmotywować....

P.S. Trzeba aplikować po jakieś pieniądze do Citibanku - po co wydawać swoje?

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 

10 sierpnia 2006

 

Magda, Luis, nudy w pracy. No i poszło. Od miesiąca nie było aktualności (za dużo atrakcji naraz). Teraz za to będzie pół godziny czytania (wszystko do 12 września).

Odwiedziła mnie w tym tygodniu Magda - moja koleżanka z Harvard Law School. Magda skończyła właśnie studia prawnicze i uświadomiła mi jakimi rekinami są prawnicy (tzn. nie w stosunku do znajomych tylko do kariery :-) Przy okazji: Powodzenia na egzaminie!!! "Jak oblejesz to sie nie odzywaj! ;-) "

Magda była z Luisem - swoim facetem z Portugalii - po pokazaniu im jak wygląda "hetero" część San Francisco (kluby, puby, restauracje) przenieśliśmy się tradycyjnie do ciekawszej "homo" części - oczywiście Castro rulez. Wybralismy sobie przyjemne miejsce na pożegnalny posiłek o 4 rano - knajpę z największą ilością transwestytów i drag queens. Przy okazji spotkaliśmy kolegów z Kellogga (mówili, że nie są gejami - oceńcie sami - to Ci w hawajskich koszulach), ale w ogóle bardzo miło się rozmawiało.

Bank of America mnie rozpieszcza - przysłał kolejną kartę (już nie wiem, której mam używać).

W pracy nuda (publikuję to dopiero po zakończeniu praktyk - w trakcie jakoś głupio było). Ktoś ewidentnie nie wykorzystuje mojego potencjału (albo mam za małą siłę przebicia...nie, ktoś nie wykorzystuje potencjału ;-) ). Wszystkie moje pomysły są "za odważne i wymagają miesięcy rozpatrywania". Nie wiem jak to się kręci, ale Ameryka wygląda na łatwy rynek... Jeszcze tylko 3 tygodnie

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 

5 sierpnia 2006

 

Castro, poezja i zgubiona karta. Jeszcze kilka tygodni i będę pisał o niczym. Może to jednak przyczynić się do mojego wyboru na premiera Rzeczpospolitej. Kaziu Marcinkiewicz założył bloga http://kmarcinkiewicz.blog.onet.pl. Po drugim zdaniu robi się mdło... Jego życie to najwyraźniej tylko kwiatki, miłość, morska bryza i tęcza.

A propos tęczy - wczoraj po imprezie HBSowej wbilismy się do baru na Castro (dzielnica gejowska w San Francisco) - było rewelacyjnie ;-) Zachowywaliśmy się poprawnie, chłopaki myśleli, że Boro to mój partner i dali nam spokój... Taka refleksja - zupełnie nie rozumiem dlaczego w Warszawie wejście do Utopii jest tak utrudnione...

Jeszcze później - na afterparty u Boro - zrobiliśmy sobie telekonferencję z Londynem i Akrą (stolica Ghany). "Dyskusja" szybko zeszła na sprawy ocenzurowane, za to Boro i Daga ujawnili talent poetycki (doskonale znajdują rymy do przekleństw, mniejszych i większych części ciała i czynności zblizonych do seksu :-) )

Kilka dni wcześniej zatrzymała mnie policja - za piractwo drogowe na autostradzie. O 23:00 odkryli, że jadę bez świateł. Po okropnym zbluzganiu mnie, że nie umiem jeździć (nie wiem co mają wspólnego przepalone 2 żarówki z jazdą) pan w mundurze puścil mnie wolno. Kolejna refleksja - muszę dobrze grać minę "zbitego psa", bo za każdym razem policja mnie puszcza bez mandatu :-)

W międzyczasie zgubiłem kartę debetową - akurat dzień po tym jak zrobiłem wszystkie rezerwacje w Vegas (dla mnie i Jonyii - jedziemy już za 3 tygodnie!).

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

30 lipca 2006

 

Wesele w Chicago, Plaża, Basen, Przeprawa przez rzekę.... Głównym punktem mojego przyjazdu był ślub i wesele Gosi i Grzegorza. Jako singiel bawiłem się znakomicie. Po pierwsze "California" działa. Wszyscy podziwiali moją opaleniznę i mówili, że też by chcieli tam mieszkać. Nie wyprowadzałem ich z błędu, że opalenizna pochodzi z chicagowskiej plaży ;) Rano graliśmy w siatkówkę plażową (strasznie mi się nie chciało biegać w 40-stopniowym upale - ale opalienizna się liczy). Panna młoda nie mogła wyglądać inaczej niż ślicznie, ale Kasia... ech...

Poza tym odkryłem po raz kolejny, że kariera potrafi strasznie zestresować. Tym razem nie mnie tylko Anię - niby zrelaksowana, niby uśmiech na twarzy, nogi w tańcu niby się nie plączą, ale jednak ciągle spięta przed uruchomieniem swojego ubezpieczeniowego biznesu - powodzenia! Jedni mówią stracona szansa inni... po prostu byli zadrośni :-)

Dzień wcześniej mieliśmy piękną imprezę! Jak tylko wylądowałem (22:30) zgarnąłem Michała i pojechaliśmy do centrum. Spotykaliśmy tzw. "klasyczne" pary: brzydką i ładną. Niestety brzydkie zamiast się cieszyć, że ładne załatwiają im towarzystwo (nas) marudziły okropnie. Odesłałem wszystkie do domu - Michał w szoku! Już zapowiedział, że nigdzie już ze mną nie pójdzie :-) Imprezę zakończyliśmy tzw. "house crashing" - budząc śpiące już koleżanki - chyba nas trochę nie lubią.

Po weselu (amerykański zwyczaj - wesela kończą się wcześniej o 3 rano) z ludźmi z Kellogga poszliśmy się kąpać na basenie na dachu - najpierw było zimno a potem ciepło - do domu wracałem w pantoflach, bez skarpetek, w krótkich spodenkach (białych, błyszczących, za duzych i mokrych), w białej koszuli z wesela (ze spinkami), z plecakiem i trzymając w ręku garnitur (na wieszaku). Czas i miejsce 4 rano ulice Evanston :-) Dzień (kluby, plażą, wesele, basen) zaliczam do udanych.

W niedzielę odkryłem, że mam później samolot co posłużyło za wymówkę do spotkania się z K. Podeszliśmy ambitnie do tematu - zamiast spaceru przedziraliśmy się przez jakieś chaszcze i prawie udało się nam przeprawić prez rzekę...

Teraz siedzę w samolocie - nudy straszne, film nędzny i dlatego piszę tak dużo. Jak szczęśliwie wyląduję to jutro to przeczytacie.

P.S. Oczywiście, że jestem "Pozerem" każdy gra swoją rolę w filmie zwanym "życie"

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

24 lipca 2006

 

Newsy czyli Blog... Szef wrócił... Chicago czeka. Tym razem z innej beczki - postanowiłem swoją sekcję Newsy przemianować na Blog - zmiana czysto marketingowa :-) Nie żebym zaczął pisać bardziej osobiste rzeczy, albo żebyście mogli robić komentarze do tego co piszę (co najwyżej w postaci maila do mnie).

Z rzeczy bieżących szef wrócił i właściwie nic się nie zmienia i tak sam muszę wszystko ciągnąć...

Za tydzień jadę do Chicago na ślub, wesele i imprezkę z Sobieskim (nie, nie z Janem III zwanym wódką tylko kolegą Michałem - zresztą jedno nie wyklucza drugiego, prawda? Tato - żartowałem!!!)

A w ogóle pomyślałem, że ta notatka posłuży mi za pretekst do pakazania wam fajnych meduz (żywych) z oceanarium odwiedzonego kilka dni temu :-)

"Please stand up and give respect to the victims of Tishniek massacre. Please 10 minutes of silence" - by Borat!!! :-)

P.S. WAŻNE - mama wracaj szybko do zdrowia!!!

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

23 lipca 2006

 

Monterey, Mystery Spot, plaża i... kolejny samochód do wymiany!!! Ten weekend spędziliśmy w Monterey - fajna miejscowość z ciekawym Oceanarium, na które Amerykanie mówią akwarium www.mbayaq.org. Pooglądałem sobie rekiny, fajne meduzy, wielkie tuńczyki i rybę, która składa sie z samej głowy!!!

Po drodze postałem sobie troche krzywo w Mystery Spot w Santa Cruz www.mysteryspot.com takie fajne miejsce, gdzie grawitacja nie działa tak jak powinna, kulka turla sie pod górę i generalnie żeby stać prosto trzeba stać krzywo - wisieć do dołu też się nie da!!! Jedna z teorii mówi o halucynacjach... efekt lepszy niż po trawie (podobno :-) ), kosztuje zaledwie 5 dolkow i małe dzieci wpuszczają :-)

Jeszcze wcześniej byliśmy na plaży www.beachboardwalk.com i daliśmy upust swoim zamiłowaniom fotograficzno filmowym - ani film ani zdjęcia nie nadają się do upublicznienia... Króluje "pedofilia" i "wieloryby" - to efekt prania mózgu Borata! - "Romance inside of you"

Jak byliśmy pod domem ok. 22:00 posypała się chłodnica w nowym rentalu Dagi :-) oczywiście do domu dojechaliśmy - silnik przegrzał się tylko trochę. Samochód odholowano - to już drugi bak benzyny, za który nie musieliśmy płacić :-) Jest to jakiś pomysł na przyszłość ;-)

Przez cały tydzień gra nam Jonny Boy - płyta Summer 2000 i jego "Loving You" - nie ma to jak techno bicze!

Fanatyzm Alego G i Borata sięga szczytu - "Does you think..." & "Liquid explosion"

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

16 lipca 2006

 

Daga w San Francisco, Ali G i wypadek samochodowy!!! W tym tygodniu odwiedziła mnie Dagmara (polecam odwiedzić daga-space.blogspot.com) no i trochę poimprezowaliśmy. Zaczęło się normalnie - puby i kluby w San Francisco, poznałem też nowego kolegę Marcina. Potem było coraz lepiej. Napa Valley i ulubione Hop Kiln www.hopkilnwinery.com.

W drodze powrotnej nie zabrakło hard-core'owych atrakcji. Ford Mustang z dwiema ponadwymiarowymi ;-) "siksami" na pokładzie uderzył w tył naszego "rentala" - Forda Focusa (intuicja podpowiedziała nam, zeby spośród trzech dostępnych samochodów jechać właśnie wypożyczonym).

Tydzień minął pod znakiem Alego G, a ściślej mówiąc jego oraz Borata i Bruno. en.wikipedia.org/wiki/Ali_G. Umierałem ze śmiechu całe dnie (i noce), przy okazji graliśmy w tenisa z Boro i Dagą, skręcaliśmy meble bez śrubokreta, i inne takie...

Who's black. I is!!! Wessside! Entschuldigung! Jagziemash!

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

10 lipca 2006

 

Hawaje są jak Yosemite tylko fajniejsze :-). Właśnie wróciłem z Hawajów. Od dawna planowana wycieczka zakończyła się pełnym sukcesem. Fantastyczne wyspy, plaże, wodospady, jedyny czynny wulkan na świecie i rozżarzona lawa - to tylko część atrakcji.

Słońce, ocean, hawajski luz, gorące imprezy. Oczywiście jest to jedyne miejsce na świecie - gdzie po wyjściu z samolotu "you get leid" - "leid" nie "laid" - "lei" to sznurek z lokalnych kwiatów, które jeśli masz szczeście ktoś wiesza ci na szyi - ja szczęście miałem :-)

Przy okazji dowiedziałem się, że bilet kupowany na Orbitz to złe rozwiązanie - najbardziej restrykcyjna taryfa na świecie nie pozwala mnie zabrać na pokład samolotu lecącego wcześniej w to samo miejsce nawet jeśli samolot leci niemal pusty - aha dopłacić też nie można - co najwyżej można kupić cały bilet ;-)

P.S. FORZA ITALIA!!!! Miałem wyczucie kupując 2 tygodnie temu koszulkę :-)

P.S.2. No i cały klimat szlag trafił - to wyżej pisałem w samolocie, a teraz właśnie odkryłem przebitą nożem oponę i piszę ze stacji napraw - coś mi nie wyszło oszczędzanie na parkingu Daga :-(

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

4 lipca 2006

 

Yosemite - piękne widoki, mokre wodospady i... tyle!. Na 4 lipca (dzień niepodległości w USA) pojechałem do Yosemite www.yosemitepark.com - fajny park, krajobrazy i wodospady - dzieki Pejta za ostrzeżenie przed 6 godzinną wspinaczką - prawie umarłem idąc na ten jak się wyraziłeś "spacer" ;-)

Wreszcie się jednak trochę poruszałem i spaliłem nadmiar kalorii z LinkedIn (otwarta lodówka) - życie potrafi zaskakiwać w startupie jak w McKinsey :-).

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

20 czerwca 2006

 

Żyję sobie w Kaliforni?. Przyleciałem! Kupiłem samochód, wymieniłem zapchane rury w mieszkaniu i teoretycznie pracuje - teoretycznie, bo przecież są Mistrzostwa świata (czyli praca jest na pół gwizdka) - tzn dla Polaków już jest tylko pół mistrzostw po tym jak Janas zmotywował drużynę na mecz z Ekwadorem.

Przyjdzie kibicować tradycyjnie Angolom, Włochom i Argentynie - chociaż w tym roku może wyjątkowo również Niemcom (Podolski/Klose). Ech... No i niech szybko odpada Brazylia i USA (wygórowane ambicje - 5 miejsce w rankingu FIFA - śmiech).

Wramach rodzinnej wycieczki odwiedził mnie Pejta z rodzicami. Rodziców ma fajnych - nie marudzą, śmieją się z głupich HBSowych żartów (duży plus) no i fajnie się gada o filozofii życia do 4 rano - rekomendacja wystarczająca dla Dagmary, że będzie miała fajnych teściów.

Trzeba będzie cześciej jeździć do San Fran po mistrzostwach i rozkręcić imprezowanie.

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

12 czerwca 2006

 

LinkedIn i piłka nożna - zaczęło się! Szczerze nmówiąc nie wiem co ważniejsze. Praca jak praca, a mistrzostwa tylko raz na 4 lata :-) www.fifaworldcup.com

Kartka z kalendarza.

6:00 pobudka - pierwszy mecz. Nic tak nie motywuje do wstania jak Arabia-Kongo

9:00 wlaśnie przyjechałem do pracy (po meczu) - drugi mecz - patrze na relację z czuba - niby pracuję

12:00 - 2-godzinna przerwa na lunch - 3 mecz - nawet już nie udaję, że pracuje

14:00-20:00 - kiedyś trzeba popracować - no i robi się późno

20:00-1:00 - w domu oglądam filmy (pełno DVD od właściciela mieszkania)

No to już wiecie jakie są priorytety...

Taka ilość siedzenia przed telewizorem/komputerem nie sprzyja zachowaniu zdrowia i dobrej kondycji fizycznej - obcinanie kalorii pomaga, zeby nie tyć, ale ciągle jestem "na głodzie" ;-)

P.S. Dodałbym "Do boju Polsko!", ale jakoś po meczu z Ekwadorem nie widzę tego... :-(

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

10 czerwca 2006

 

Oleńka wyszła za mąż! Szczere "Sto lat" Młodej Parze! Nie wierzycie mi? ;-). GRATULACJE I ŻYCZENIA DLA OLI!!! Mam nadzieję, że będzie Ci w życiu dobrze, lepiej niż...

PRZYKAZANIE DLA KUBY!!! Dbaj o Nią!!! Dbaj bardziej niż...

I właściwie to tyle co mam do powiedzenia w tej kwestii, wszystko inne zostało już powiedziane... "Coś się kończy, coś się zaczyna".

PS. Przyjechałem dziś do Kaliforni, ale wobec tak doniosłej chwili jak ślub Oli, wiadomość ta schodzi na dalszy plan

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

6 czerwca 2006

 

Rzym z Mamą i Warszawa z... "Kazimierzem" :-) - cicho to na razie tajemnica. Mama była dzielna - schodziliśmy cały Rzym - widzieliśmy wszystko co jest do zobaczenia włącznie z nowym papieżem. Trochę sobie pogadaliśmy o życiu i było fajnie jak zwykle. Trochę się śmiejemy, że te wycieczki to tylko z braku... innej "partnerki życiowej", ale jak już raz ustalimy taką tradycję to może potem mimo partnerki też będę czasem zabierał mamę na wycieczkę.

W Polsce mam napięty harmonogram - za dużo ludzi do obskoczenia w 4 dni. Co zrobić, ważne że są tacy co się chcą ze mną spotykać. Dzięki wszystkim - a szczególne podziekowania dla .... (naprawdę nie mogę powiedzieć :-) )

P.S. Za chwilę Mistrzostwa Świata!

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

25 maja 2006

 

Lenistwo w Meksyku! Plaża, ocean, basen, barman i jedzonko. Tytuł mówi sam za siebie - po 250 dniach balowania w USA, w Meksyku nie robiliśmy kompletnie nic. Motywało nas do tego to, że mieliśmy panie sprzątające naszą willę i robiące nam przepyszne jedzonko (niech żyje guacamole). Na dodatek nasz prywatny profesjonalny barman zupełnie zniechęcił nas do wychodzenia na drinki gdziekowlwiek. No dobra byliśmy może ze 3 razy na kolacji i lodach...

Czyli i byłem i nie byłem w Meksyku - tzn. byłem oczywiście, ale równie dobrze mogło być to gdziekolwiek indziej - trzeba będzie jeszcze się kiedyś wybrać na dłużej i bardziej zwiedzająco.

Arturo - wielkie dzięki za chatę i wszystko inne.

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

12 maja 2006

 

Konieic pierwszego roku (balangi 2005/06). No i koniec. Wzruszenia, uściski, płacz i inne takie - wspólne ostatnie obiady, bale, zajęcia... Na pewno najbardziej rozrywkowy rok w moim życiu się skończył! Ciekawe jaki będzie następny - mogę nie wytrzymać tempa. Trzeba będzie przekazać pandę! Rozstanie będzie bolało.

Teraz czeka mnie małe 30,000 km w 2 tygodnie. Już się nie mogę doczekać tych lotnisk ;-)...

Za chwilę uciekam do Ixtapy (Meksyk), potem Rzym, Warszawa, Ostrołęka i San Francisco... A potem... a potem oglądam mecze i pracuję.

Właśnie się zorentowałem, że kiedyś opsywałem każdą imprezę osobno - a potem (teraz) kumuluję po pięć naraz - no wiecie oszczędność czasu...

P.S. W ramach aukcji charytatywnej wylicytowałem m.in. kolację z prezydentem Afganistanu Karzajem - mam nadzieję, że terroryści nie planują ataku na Harvard!

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

21 kwietnia 2006

 

Mam 27 lat! Co dalej?. Urodziny spędzałem na klasowym wyjeździe w New Hampshire. Nowi przyjaciele i koledzy z Harvardu zatroszczyli się żebym na długo zapamiętał moje urodziny. Zabawa była wystrzałowa, a dla niektórych "do upadłego", czyli wszystko w normie! Następny dzień już tylko spacerowaliśmy, graliśmy w bocce i krykieta (tak to jest jak się jest w sekcji z Pakistańczykiem i Hindusem).

Teraz właśnie zaczynają się egzaminy. Więc trzeba się sprężyć. Gdyby ktoś miał wolne mieszkanie w Palo Alto na Czerwiec-Sierpień to dajcie znać.

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

14 kwietnia 2006

 

Hurra! Lato spędzam w LinkedIn w Kaliforni. Po kilku mesiącach ciągłego lęku o to czy dstanę jakąś sensowną praktykę latem, dostałem wymarzoną wkacyjną pracę w LinkedIn. www.linkedin.com Znowu mi się udało!

Przy okazji Wielkanocy (pierwszych świąt w życiu poza domem) odwiedziłem swojego kuzyna Michała w NYC, Sęka w Filadelfii i prezydenta Lincolna w Waszyngtonie. Impreza się udała. Jury orzekło remis w walce między plazmą w sypialni a projektorem w salonie.

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

3 kwietnia 2006

 

Pierwsza Konferencja Ojców Założycieli Polish MBA Association. Imprezy nie można nazwać inaczej jak udanej. Zaczęliśmy spotkanie w Filadelfii, a po dwóch godzinach już wszyscy wsiedliśmy na pokład w Fort Lauderdale. Na Dominikanie było idealnie. Taksówkarz wiózł nas trochę bojaźliwie, a boy hotelowy nawet oblał sie piwem. Właściwie obsługa hotelu Hilton polubiła nas po około 3 godzinach, gdy znalezione na naszym balkonie zwłoki okazały się na szczęście żywe.

Barmani dosyć szybko się zorientowali z jakiego kraju pochodzimy, podobnie grający z nami w piłkę "lokalsi". Dzięki temu wszystko było dopięte na ostatni guzik i nie mogliśmy narzekać. Napiwki były odpowiednie. Getto poza kurortem podobało nam się również. Niezapomniane koleżanki i koledzy na motorach-taksówkach. Ech, łza się w oku kręci.

Banana ride troche nam nie wyszedł, ale z założenia miał nie wyjść, więc można powiedzieć wszystko poszło zgodnie z planem. 1 kwietnia odwiedził nas nawet były prezydent Kwaśniewski ze swoją corką Olą, ale niestety mieli mało czasu i nie zdążyliśmy zrobić sobie wspólnych fotek.

Na koniec wypada wspomnieć, że zgodnie z nowym trendem Polish MBA Assoc. spełnia wszelkie wymogi Equal Opportunity Offender a przy probie podwazenia autorytetu stosuje taktyke Affirmative Action Destroyer.

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

25 marca 2006

 

Macchu Pichu jest fajne, ale Iguacu ciekawsze. Tak w skrócie mogę opisać swoją wycieczke do Peru. Bawiliśmy sie rewelacyjnie. Oprócz szlaku Inków udalo mi się również pojeździć na rowerze po prawdziwych górach, spłynąć pontonem rwącą rzeką, spać pod namiotem i zaliczyć chorobę wysokościową na 4,500 metrów :-) Na szczęście obyło się bez wiekszych strat.

Macchu Pichu było bardzo interesujące, ale zabrakło jakiejś magii miejsca, czegoś co czułem nad wodospadem Iguacu, a może to dlatego, że już za dużo jeździłem?

Na koniec w Limie zjedliśmy przepyszne seiche, napiliśmy sie Inka Coli, która smakuje jak oranżada i pojechaliśmy do domu. Boston jak zwykle przyjął mnie chłodno...

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

14 marca 2006

 

Wydarzenia lokalne i spring break w Peru. Rekrutacja nieznośnie się przedłuża - nigdy nie sądziłem, że może być tak ciężko i że kiedyś będę musiał dokonywać takich wyborów. Postanowiłem się nie przejmować, wrócić trochę do życia społecznego (dzięki Pejta) no i czekam na Spring Break - juz za 3 dni lecę do Peru oglądać ruiny Indian (m.in. Macchu Pichu).

Tydzień później w 10 osób (Polacy z MBA) jedziemy na Dominikanę - była wojna lokalizacyjna, ale wygląda, że odnieśliśmy w sumie sukces!

 

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

24 lutego 2006

 

California - Route #1 a rekrutacja w pełni. Co prawda nikt się za mnie nie wyrekrutuje, ale postanowiliśmy z Pejtą pojechać do Kaliforni. Wyczerpujące przeżycie - 2 dni w San Francisco, przejażdżka nad morzem do Los Angeles i powrót. Zmęczyliśmy nie tylko siebie, ale i wszystkich odwiedzanych (ich chyba bardziej).

Wreszcie widziałem Hollywood z Sunset Bullevard, Beverly Hills, Mulholland Drive i jeździłem pionowymi ulicami San Francisco. Udało mi się nawet popłynąc do Alcatraz! Na koniec pięknym mostem Golden Gate pojechaliśmy do Napa Valley przywieżć trochę kaliforniejskiego wina!

Dobre miejsce do zycia, tylko strasznie od wszystkiego daleko :-(

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

30 stycznia 2006

 

Byliśmy w Filadelfii. Dzwon ciągle pękniety :-) To była niezapomniana impreza. Koledzy i koleżanki z Whartona przyjęli nas bardzo gościnnie. Sęku ma fantastyczną perkusję - nawet sąsiedzi się mogli o tym przekonać. Z dobrych rzeczy może nie wyrzucą go z mieszkania, ale tylko dlatego, że zaśpiewaliśmy mu Happy Birthday.

Drugi dzień upływał w atmosferze spreparowanych ludzkich ciał i kilku przewrotek typu karate oraz popisu skoku pantery. Poznaliśmy koreańskich przyjaciół naszego polskiego kolegi, a niektórzy z nas szukali cały wieczór komórki lub jechali taksówką do Evanston.

Niezapomnimy Ci Sęku tej imprezy - nawet dzwon niepodległości udało nam sie zobaczyć!!! Niestety, ciągle pęknięty ;-)

     

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

20 stycznia 2006

 

Znowu w szkole! Zaczynam lubić Boston. Nowe przedmioty, nowi nauczyciele. Młynek zaczyna sie od nowa. Początek roku upływa pod dyktando rekrutacji na praktyki i planowania podróży. Niedługo Filadelfia, potem szybki wyskok do Kaliforni, a potem... potem jest Spring Break więc warto byłoby może gdzieś dalej.

Na razie muszę się na nowo uczyć jak "zabłysnąć" dobrym komentarzem. Ludzie jacyś zmobilizowani - poziom dyskusji mocno się podniósł.

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 

 

5 stycznia 2006

 

Święta w Polsce, Sylwester w Amsterdamie! Jak widać święta spędzałem intensywnie w międzyczasie odwiedziłem 2 razy Ostrołękę (moje rodzinne miasto), 3-krotnie byłem przelotnie w Warszawie (buziaki dla Buźki z okazji urodzin i Ziomali bez okazji), a nawet pojawiłem sie pod Wawelem! (uściski dla Kasi)

Prezenty były fajne, a walizka w drodze powrotnej jeszcze cięższa niż przed wyjazdem! Amsterdam był fantastyczny - przytulny i przyjazny turystom, a przede wszystkim szalony (specjalne pozdrowionka dla Marty)

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

21 grudnia 2005

 

Skończyłem pierwszy semestr! Podziękowaliśmy naszym profesorom, pożegnaliśmy się z nimi i... jak zwykle poszliśmy na imprezkę. Nikt w Sekcji A nie wyjeżdża bez pożegnania. Fajnie, że już niedługo będę w domu, ale będzie mi brakowało moich nowych przyjaciół.

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

12 grudnia 2005

 

Byłem w Montrealu! Pierwszy raz w Kanadzie! Szybka pogoń na samolot (w tamtą stronę) zakończyła się sukcesem. Pogoda idealna: lekki śnieg zero stopni, słońce, bez wiatru! Montreal wygląda trochę jak Europa, szkoda tylko, że wszyscy mówią po francusku.

Byliśmy w kurorcie narciarskim Tremblant. www.tremblant.ca . Takie małe Las Vegas, duzo hoteli i wszystko zbudowane wyłącznie dla turystów. Pojechaliśmy do spa www.scandinave.com . Gorące jacuzzi, lodowaty wodospad i sauna - wszystko w otoczeniu śniegu! NIe ma to jak siedzieć na leżaku pośród śniegu i grzeć stopy w kominku :-)

Niedziela to "niezdrowe" jedzonko w knajpie Celine Dion Nickels www.nickelsrestaurants.com i shisha w dzielnicy restauracji i barów.

W międzyczasie odwiedziliśmy tajemniczą fabrykę, ale o tym na razie nie mogę opowiadać ;-)

Było fantastycznie, ale najważniejsze, że spotkałem się z Basią Karnowską. Hurra! Buziaki dla Ciebie i uściski dla Mata.

Powiększ

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 
 

9 grudnia 2005

 

Disiaj Hollidazzle - największy bal w roku. Jeszcze przed egzaminami ale już właściwie na finiszu semestru. Każdy fantastycznie ubrany - panowie w smokingi, panie w suknie wieczorowe. Wszystko w eksluzywnej oprawie hotelu Sheraton. Startujemy wcześnie już o 18:30, kończymy oficjalnie o 2:00 (prawo stanu Massachusetts), ale dziś na pewno będzie "after party". Mam nadzieję, że będzie jak zwykle przezabawnie.

Powiększ

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 

 

5 grudnia 2005

 

Co tydzień impreza: Hollidazzle, Kanada, egzaminy, święta; Właściwie nie ma ani jednego weekendu na odpoczynek, a w tygodniu? W tygodniu mamy krótsze wycieczki po Bostonie i okolicach, no i oczywiście planujemy weekendy. Odbija się to trochę na naszych budżetach, ale jak ktoś mądrze zauważył "za 10 lat nie zauważymy tych kilku dolarów więcej na naszych kontach, a ile straconych możliwosci..."

 

-------------------------------------------------------------------------------  początek strony

 

 

5 grudnia 2005

 

101 dni 'nauki' pod rząd, MBA to jak widać nie tylko szkoła. Dla niewtajemniczonych powiem, że szcześcliwie udało nam się zabawić na imprezie "one oh one" czyli 101 dni (bez przerwy!) balangi! Impreze zorganizowali Serge i Rishi, którzy wytrzymali całe 101 dni. Jako, że Sekcja A należy do rozrywkowych wielu z nas uplasowało się w rejonie 80-90/101 - wszystkim gratuluje (sobie też! :-) )

 

     

Copyright 2005 by Tomasz Danis

tomasz@danis.pl